Tytuł odnosi się do mojej osoby, której zachciało się urozmaicać trasę. Wszystko zapowiadało się całkiem interesująco, po konsultacji z lokalsem mojej tajskiej mapy(tajska mapa więc tylko po tajlandzku) dostałem tłumaczenie wybranej trasy jako rural highways, którą bym przetłumaczył jako wiejską autostradę w tym przypadku. On sam nigdy tam nie był, więc musiałem tylko polegać na tej mapie. Pozostałe mapy, które posiadam były sprzeczne, albo w ogóle nie było drogi, albo zaznaczona jako asfaltowa. Mapa telefonowa pokazywała tam ścieżki tylko. No ciekawie, ale dotychczas wszystkie takie zakamarki na południu Tajlandii okazywały się w dobrej jakości i prowadziły do nieodwiedzanych miejsc. Różnica tylko, że to nie jest już południowa Tajlandia, ale o tym przekonałem się później.
Po nocy w Mae Sot wyruszyłem więc i wszystko zapowiadało się cudownie wręcz.
Z delikatnym deszczem również, ale wciąż wszystko w porządku.
I takie pola na okolicznych pagórkach. Żadnego turysty, co raz to większe oczy na mój widok im dalej podążałem, ale co tam.
Było kilka przepraw przez błotka, ale po jakimś czasie znów się pojawiał asfalt. I tak na zmianę.
Trochę błotka.....
Po pewnym czasie asfaltowe kawałki zostały zastąpione błotnistymi, więc zrobiło się błotniście-błotniście. Bardzo błotniście. Dodatkowo ta czerwona glina to straszne cholerstwo. Lepi się do wszystkiego, śliska strasznie, zapycha błotniki, łańcuch, przednio koło się zapada, w ogóle nad nim kontroli nie ma. Przyczepności z tylnego też nie wiele i trzeba się odpychać(jakie szczęście, że lekki motocykl). Omijać czerwoną glinę!!!
Całkiem nieźle mi obkleiła koła....... Pierwszy trudniejszy podjazd. A było ich dużo więcej.....
To jest podjazd który mnie pokonał. Faktu nie ułatwiał padający deszcz. Ten kawałek był jakby potok płynął pod tą glinianą-gównianą drogą. Próbowałem z 5 razy po różnych stronach, ale nie było szans się dostać do szczytu. Musiałem zawracać, a nie bardzo chciałem wracać tą samą trasą. A co jeśli nowa trasa będzie jeszcze gorsza?
Po nawrotce tak daleko udało mi się podjechać
Więc wybrałem nową trasę, wyglądającą na krótszą, niż tą którą przyjechałem i prowadzącą do innej drogi. W miarę jakoś szło, choć nie było łatwo. Po dotarciu do jednej wioski i jej trzykrotnym przejechaniu w celu znalezienia drogi(tutaj już jechałem na GPS z telefonu), dwóch lokalsów się zlitowało i wyprowadziło z tego bagna. Po drodze ja pchałem ich mopeda, oni mój motocykl żeby się jakoś wygrzebać pod niektóre górki, ale się udało.
Ja w deszczówce, bo co zrobić jak przez większość tej błotnistej przygody padało......
Po dostaniu się na asfalt można powiedzieć całowałem go :) Och jakie to wspaniałe uczucie być na utwardzonej drodze.
Wciąż nie wolno zapominać robić zdjęć widoczków :) Pomimo nie najlepszego humoru i zmęczenia po błotku.
Błotko było wszędzie.
Ale wciąż jak tam jest pięknie......
Buty oczywiście totalnie przemoczone, ubłocone, spodnie, ochraniacze, deszczówka również, bo oczywiście ja również lądowałem w błotku. Rękawice również konkretnie ufajdane od wyciągania błota z pod błotnika(bo tak się zapchało, że koło zablokowało przednie).
Podsumowując bardzo sobie urozmaiciłem tą trasę. Przejechałem 110 km przez prawie 6 godzin w błotku, górkach, strumykach i nie wiadomo gdzie jeszcze. Wróciłem skrajnie zmęczony, po kilku wywrotkach(bez żadnych uszkodzeń dla mnie czy motocykla bo w błotku i przy zerowej prędkości), ciągłych walkach z uciekającą kierownicą, odpychaniem się, pilnowanie pionu motocykla nogami ciągle wyciągniętymi szeroko, wypychaniem motocykli, zmarznięciem(deszczówka nie jest idealna i nogi non stop były w przemoczonych butach).
Nie polecam, ale szkoła jazdy wspaniała. Szosowe opony, szosowy motocykl i radzenie sobie tam. Podejrzewam, że bez dodatkowych kufrów i paru kg bym przejechał trasę. Lokalsi tak tam śmigają cały rok, w japonkach, albo na bosaka bo szkoda brudzić japonki, na śmiesznych mopedach które przewiozą wszystko i wszędzie. Podziwiam.
Podróż od czasu do czasu ma być przygodą również, więc tutaj zdecydowanie była i zapadła w pamięć na długie lata.