Kolejny dzień czy dwa upłynęły mi na przejeździe na wschodnie wybrzeże. Które, w tej części słynie z połowu krabów i innych owoców morza(również ich przyrządzania) i braku turystów. Przewodnik raczej pomija tę część kraju, jak również autobusy turystów. Jest kilka wzmianek, ale jak na tak wielki obszar jest to kropla w morzu. Czemu nie zostałem na zachodnim wybrzeżu? Cóż, odpowiedź jest wyżej a dodatkowo jest tam parę miejsc które "młodzi turyści" z Izraela obrali sobie za najfajniejsze, więc należy się od nich trzymać zdecydowanie z daleka! Ktoś kto spędził trochę czasu z nimi w Nepalu czy Indiach potwierdzi moje stwierdzenie o izraelitach w grupkach. Unikać!
No więc, wschodnie wybrzeże. Mało kto mówi po angielsku. Praktycznie nikt. Porozumiewanie się na ręce, tłumaczenia z telefonu, migi i inne dozwolone chwyty. Jeżeli jest już jakiś hotel, resort czy guest house, jest on przystosowany dla tajlandzkiej klienteli.
Czyli długi szeregowiec, przed wejściem do pokoju parking dla samochodu(taki wybetonowany podjazd, każdy oddzielony ścianką od kolejnego pokoju), w środku obowiązkowo mały telewizor, duże łóżko z twardym materacem. W zestawie ręczniki, dwie butelki wody, 2 mydełka(czasem się trafią saszetki z szamponem do włosów), rolka papieru toaletowego, 2 prezerwatywy, czasem 3 patyczki do uszu(do dziś nie rozumiem dlaczego akurat 3), dwie szklanki zapakowane w foliowe woreczki. W łazience mała elektryczna grzałka do prysznica, kibelek, śmietniczek(tutaj się wrzuca śmieci, nie wolno spuszczać do kanalizacji), wężyk do podmywania(w tańszej wersji duża miska z rondelkiem) i w 95% przypadków western toilet, czyli normalny kibel a nie kucacz, za którym wybitnie nie przepadam.
No, ale czym była by Tajlandia bez kolejnej świątyni. To opisana jako stara, z jakąś tam historią i jakiś jeden czy drugi król się tam całował czy podarował, czy cokolwiek. Zapomniałem. Zainteresowanych odsyłam do wikipedii. Największa świątynia w Nakhon Si Thammarat. Nie wiem czy nawet nie jeden z większych kompleksów, czy ważniejszech w całej Tajlandii. Jakoś tak.
No więc, że jesteśmy na wybrzeżu gdzie się żyje głównie z połowów morskich oraz chodowania palm, to odnośnik do morza na wstępie do świątyni.
Dla tych co nie wiedzą jak się ubrać, białe szlafroczki przygotowane.
Typical Thailand. Co, więcej tutaj napisać?
I tu jest szpic. Ma piękną historię. Opisana nawet była gdzieś........
Czasami oznaczenia toalety mogą zaskakiwać. Oto jeden z przykładów.
Pranie :) I ktoś mówił, że w domu tyle tego prania......
Czas na odpoczynek. Hamak......... genialny wynalazek.
Ten pomarańczowy się da fotografować :)
Dzieci na wizycie w świątynie. I przestańcie się czepiać brudnych skarpetek !
W tym oto mieście jest najsłynniejszy w całej Tajlandii twórca i odtwórca Teatru Cieni. Tradycja z ojca na syna, choć synowie(jest ich dwóch) nie dorównują talentem. Nie które marionetki(tak to nazwać po polsku??) mają po 100 lat.
Wycina się je z wysuszonej i odpowiednio zaimpregnowanej krowiej skóry. Specjalne kształty się robi ręcznie i marionetka jest niepowtarzalna. Dla potrzeb masowych są przygotowane formy, które się sprejem maluje i dalej wycina przygotowany kształt. Dalej to już malowanie pędzelkiem. Farba, to spożywczy barwnik, na koniec bezbarwnym przejechane.
Te są bardziej klasyczne.
To była tylko poranna wycieczka, ale zdecydowanie udana. Pomarańcz świątyni stworzył niesamowity klimat(tradycyjnie byłem jedynym farangiem kręcącym się po okolicy), więc nie była to ta "kolejna" świątynia. Muzeum tych marionetek, choć bardzo małe, to można porozmawiać z żoną jednego z synów, podglądnąć techniki(ona wycina z form i maluje), jak ktoś ma miejsce w kufrach to nawet zakupić różności, a jakby było więcej osób(znowu sam tam byłem), to nawet przedstawienie zrobią na zawołanie ;)
No comments:
Post a Comment